czwartek, 2 maja 2013

Portrety cz. II

Robert stał chwilę przed wielkimi, dębowymi drzwiami, nim naci­snął dzwonek. Rozległo się donośne bim-bam, słyszalne aż na dworze. Otworzyła mu młoda dziewczyna w błękitnym fartuchu.
- Znów zapomniałem kluczy - wyjaśnił, rozbawiony jej zdziwio­ną miną. Zosia była niewiele starsza od niego, ale przewyższała go nie­mal o głowę.
Zatrudniona przez panią Malinowską sprawdzała się i w roli sprzą­taczki, i gospodyni domowej. Z salonu, przytrzymując poły granatowe­go szlafroka, wyszła atrakcyjna kobieta w białej maseczce na twarzy, która upodabniała ją do ducha.
- Dobrze, że już jesteś. - Szybkim krokiem ruszyła w stronę Ro­berta. - Wraz z ojcem niedługo wychodzimy i dobrze by było, gdybyś, jak wyjdziesz, tym razem zabrał klucze.
Bezwiednie skinął głową, obdarzając kobietę wyuczonym, pogod­nym, ale pozbawionym wesołości uśmiechem.
- Oczywiście, mamo. Przyjdą do mnie przyjaciele - stanął przed nią prawie na baczność.
- Och, to cudownie! - rozpromieniła się. - Ciągle zapominam, że mój synek już nie jest dzieckiem. A ta twoja panna też będzie?
- Nie wiem - w przeciwieństwie do niej nachmurzył się. - Idź, twoja stylistka cię woła - rzucił kwaśno, unikając jej wzroku.
Spojrzała na niego z zaskoczeniem. Nigdy się tak nie zachowywał. Zamiast jednak spytać, co się stało, uśmiechnęła się słodko i zniknęła za drzwiami domowego salonu wizażu.
Stojąca przy stole w jadalni Zosia posłała mu współczujące spoj­rzenie.
- Przykro mi, że tak cię traktuje.
- Mi też - mruknął. Nieufnie wpatrywał się w danie na talerzu. - Co to jest?
- Nie potrafię wymówić nazwy. Zrobiłabym coś normalnego, ale wiesz, z jej zamiłowaniem do egzotycznych dań, jesteś skazany na taką ekstrawagancję
- Nie... Chyba daruję sobie to... to coś.
- Dobrze robisz - dziewczyna zniżyła głos. - Nie ma czego żałować.
Puścił do niej oko.
- Nasza mała tajemnica, co?
- No jasne.
- Zamówię pizzę - Robert uśmiechnął się łobuzersko, a Zosia wykonała gest parodiujący salutowanie.
- Brawo. Na wieczór zrobię coś normalnego, żebyście nie musie­li „delektować się wykwintnym smakiem sushi” - nakreśliła w powietrzu cudzysłów. Oboje się roześmiali.
Tacie prawnikowi Robert zawdzięczał ogromną willę z basenem w ogrodzie zaprojektowanym przez jednego z lepszych specjalistów. Ale drogie sprzęty, modne ubrania, sprzątaczki i gosposie nie potrafiły zastąpić mu rodzicielskiego ciepła. Chciał, by ojciec był częściej w domu, i żeby mogli grać w piłkę popołudniami, oglądać filmy sensacyjne wie­czorem, a mama witała go słowami „jak minął dzień, synku?”. By po­trafiła uściskać go bez obawy, że złamie sobie perfekcyjnie wymalowany paznokieć.

Natalia rzuciła się na łóżko z westchnieniem ulgi.
- Nareszcie weekend - wymruczała w kremowe poduszki. Myśl o dwóch dniach bez zadań domowych, kartkówek i odpytywań wprawi­ła ją w doskonały humor. Stanęła przed lustrem opartym o ścianę i rozpuściła włosy. Stwierdziła, że jej blada cera będzie świetnie kontrastować z czarnymi kosmykami.
- Mamo, chcę iść do fryzjera - zawołała, schodząc na dół.
- Co tymi razem? - jej mama, Kamila, westchnęła, ściągając ogro­dowe rękawiczki. Wrzuciła je do zlewu i zerknęła na córkę krytycznie.
- Jak myślisz, jak wyglądałabym jako brunetka? - okręciła się wo­kół własnej osi. Długie, bo prawie do pasa jasne włosy zafalowały.
- Chyba zwariowałaś - z kanapy podniósł się czterdziestoletni mężczyzna, marszcząc krzaczaste brwi. - Chcesz się przefarbować? Masz piętnaście lat!
- No właśnie. Tato, nie jestem dzieckiem - w jej rozdrażnionym głosie, zresztą nie po raz pierwszy ostatnimi czasy, zadźwięczała bun­townicza nuta. Nie uszło to uwadze ojca, Adriana, który zmrużył oczy.
- Nie zgadzam się.
- Ale... Tato...!
- Koniec dyskusji, moja droga - powiedział zimno, z kieszeni na piersi wyjmując paczkę papierosów.
Natalia zacisnęła dłonie w pięści.
- Świetnie - warknęła i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Nie usły­szała już ciężkiego westchnienia taty ani słów wyrzutu mamy. Niewiele ją to obchodziło. Jej myśli krążyły chaotycznie wokół jednego tematu: by pokazać rodzicom, że nie jest już dzieckiem. Infantylne pragnienie, aby raz było tak, jak ona chce, przyćmiło zdrowy rozsądek i szacunek do rodziców, promienny uśmiech zmieniając we wściekły grymas. Wy­dęła wargi do swojego lustrzanego odbicia i przeciągnęła po nich krwi­stoczerwonym błyszczykiem.
- Jeszcze zobaczymy - mruknęła ze złością, odstawiając tubkę na blat biurka. Westchnęła i ze zniecierpliwieniem zaczęła postukiwać pal­cami o parapet. Leniwie wyjrzała przez okno. Liści było coraz mniej, targane gwałtownym wichrem gałęzie tarły o szybę.
Mama zawołała ją na obiad.
- Już idę! - wykrzyknęła dziewczyna ze sztucznym entuzjazmem, przewracając oczyma. Gdy schodziła do kuchni, po raz kolejny założy­ła zwyczajną, codzienną maskę, która zasłoniła przesłodzony, złośliwy uśmiech, a dała jej twarz anioła.

Kiedy Ania doszła do Wrzosowej, było kilka minut po trzeciej. Z przedszkola odebrała czteroletniego Adama, dziś wyjątkowo spokoj­nego i małomównego. Mocno ściskał rękę siostry, ale nie odpowiadał na pytania. Szedł powłócząc nogami i Ania wyczuła, że coś jest nie w porządku. Z trudem wdrapał się na trzecie piętro starej kamienicy, nie zwracając uwagi na zaniepokojone spojrzenia dziewczyny.
- Źle się czujesz, mały? - spytała z troską, gdy pomagała mu zdjąć buciki.
Powoli pokręcił głową. Jego twarz miała odcień niezdrowej bieli, na czole perliły się krople potu. Teraz zauważyła, że cały się trząsł, mimo grubej, jesiennej kurtki. Położyła mu dłoń na czole i zmarszczyła brwi. Niedobrze.
- Dobra, Adaś, wskakuj do łóżka. Zaraz zrobię ci herbaty z cytry­ną i zmierzę temperaturę.
Nawet nie zdobył się na protest, mimo że robił się chory na sam widok termometru. Gdy szukała czegoś przeciwgorączkowego w ap­teczce, dostrzegła leżący na stole telefon. Po chwili wahania wystukała numer Patryka. Był po piętnastu minutach.
Nieźle przestraszył go telefon Ani. Owszem, jego mama była pe­diatrą, ale aktualnie nadal miała dyżur. Od razu spytał, ile mały pije. Odparła, że wypił już trzy szklanki herbaty. Uśmiechnął się lekko i uspo­koił ją. Zaraz też zaaplikował chłopcu dawkę leku, który przyniósł ze sobą i zalecił Ani, by robiła mu zimne okłady. Adaś już po chwili spał. Siedząca przy łóżku dziewczyna spojrzała na Patryka niepewnie.
- Spokojnie - położył jej dłoń na ramieniu. - Teraz już wszystko będzie dobrze.
Przyłożył mu rękę do czoła i stwierdził, że rzeczywiście wydawa­ło się chłodniejsze, a policzki powoli przybierały normalny, różowy odcień.
- Ale chyba z imprezy nici - pokręciła głową z żalem. - Nic mogę go zostawić w takim stanie, mama wróci późno.
Chłopak przyglądał jej się chwilę, zerknął na śpiącego Adama i wy­ciągając z kieszeni telefon, wyszedł z pokoju. Zapanowała senna atmos­fera. Ania bezmyślnie głaskała ramię śpiącego brata, opierając się o jego łóżko. Patryk gdzieś zniknął. Może poszedł do Roberta? Chyba nie, na krześle została jego bluza. Zresztą wspominał coś, że cytryny się skończyły i skoczy kupić. Niebo przesłoniły ciemne, ciężkie chmury, pierw­sze krople deszczu rozbryzgiwały się na szybie. Mały poruszył się nie­spokojnie przez sen, jakby podświadomie wyczuł zbliżającą się burzę. Kiedy Ania poprawiła mu kołdrę, zabrzmiał dzwonek. Skrzywiła się. „Kogo niesie? Dobrze, że się nic obudził...”. Otworzyła drzwi, gotowa zwymyślać przybysza. Jednak w drzwiach stali jej roześmiani przyjaciele, z Patrykiem na czele.
- Nie przyszła Ania na imprezę, to impreza przyszła do Ani - rzucił sentencjonalnie Robert, pakując się do środka. Ania chwyciła klamkę ze zdezorientowaną miną.
- Ale...
- Myślisz, że moglibyśmy bawić się bez ciebie? - Zuza objęła ją ramieniem i zaśmiała się cicho. Jej oczy błyszczały, a policzki były zaru­mienione. Nigdy tak nie wyglądała... Ania kalkulowała chwilę coś w my­ślach. Zagadka rozwiązała się, gdy dostrzegła splecione palce jej i Prze­mka. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Och, wejdźcie, przepraszam - ocknęła się z zamyślenia. - Co to jest? - wyjąkała, szeroko otwierając oczy na widok tego, co przynieśli.
- Małe co nieco - Natalia puściła jej oko i weszła do kuchni. Po­łożyła wypchane reklamówki na podłodze, to samo zrobili Robert z Pa­trykiem. - Dla nas i dla Adasia. Podobno potrzebujesz cytryn - uśmiech­nęła się ciepło.
- Jesteście kochani - Ani zaszkliły się oczy, więc żeby to ukryć, odwróciła lekko głowę. Poczuła dotyk dłoni na swoim ramieniu. Nie musiała otwierać oczu, by wiedzieć, kto to. Łagodny, kojący szept rozwiał jej wątpliwości.
- Pójdę sprawdzić, co z małym.
Za oknem rozszalała się gwałtowna burza - z rykiem grzmotów, błyskiem piorunów, z siekącym, ostrym deszczem. Na dworze zapadła ciemność, ulicami ze wzgórza spływały kaskady kotłującej się wody. Film się kończył. Po twarzy wtulonej w Przemka Zuzy płynęły strumyki łez, ale on nic nie mówił. Ania też płakała, przełykając łzy. Natalia również, jednak ona starał się to ukryć, zagryzając wargi.
- Gdybym wiedział, że „Armageddon” tak na was zadziała, wybrałbym coś innego - mruknął Robert, odwracając wzrok od ekranu. Jemu oczy też zwilgotniały, gdy uświadomił sobie, że jego ojca nie stać na takie poświęcenie, jak bohatera granego przez Bruce’a Willisa. Nie potrafił poświęcić godziny w pracy dla kilku chwil spędzonych z synem, a co dopiero mówić o życiu.
- Mam tego dość - rzuciła Natalia rozdrażnionym tonem i wstała. - I wszyscy żyli długo i szczęśliwie? - wyszła, nie chcą dopuścić do tego, by ktoś zobaczył, jak płacze. Nie chciała okazać swojej słabości. Była zbyt dumna.
Zuza rozejrzała się, czując, że Przemek przygląda się jej z zacieka­wieniem i troską. W miskach na stole leżały resztki chipsów i paluszków, papierki po cukierkach walały się po podłodze, a obok nierozpakowanej paczki ciastek stała na wpół opróżniona butelka coli. Gdy ekran sczer­niał, w nostalgiczną muzykę wdarł się przestraszony okrzyk.
- Aniu!
Dziewczyna zerwała się z miejsca, po drodze otarła twarz ręką. Mimo że była spokojna, głos drżał jej lekko.
- Już idę, mały.
Za nią jak cień podążył Patryk, zgarniając ze stołu termometr i szklankę wody.
- Piękny film, prawda? - spytała cicho Zuza sprzątając ze stołu.
- Pewnie - przytaknął Robert. - Amerykanie mają talent do two­rzenia niebanalnych historii.
- A ja, głupia, się tym wszystkim przejęłam - mruknęła ze złością Natalia, wiążąc włosy w kitkę.
- Nie tylko ty - Zuza uśmiechnęła się. - Mnie też trochę poniosło.
Śmiejąc się, podeszła do okna. Po ciemnej szybie spływały krople deszczu niby łzy, a szarpane wichrem liście odrywały się od gałązek i w zawrotnym tempie szybowały wzdłuż ulicy.
- No, i to by było na tyle, jeśli chodzi o polską, złotą jesień... - stwierdziła z żalem, a rozdzierająca niebo srebrna błyskawica rozświe­tliła na moment trupim blaskiem jej sylwetkę, jakby przypieczętowując te słowa.
- To było ich ostatnie takie spotkanie, ostatni beztroski weekend. Potem działy się niepokojące, tajemnicze rzeczy, które zmieniły ich sa­mych oraz ich życie. I nic już nie było takie jak dawniej. A zaczęło się, gdy...