Po powrocie do małego, jednorodzinnego domku Przemek zrzucił
z ramion czarną marynarkę, stanowiącą część mundurka, i cisnął ją w kąt pokoju.
Poluzował granatowo-bordowy krawat, z lekkim uśmiechem spoglądając na gitarę
klasyczną opartą o ścianę za biurkiem. Chwycił ją, ale nim przeciągnął palcem
po strunach, które aż kusiły, by ich dotknąć, jego uszu dobiegł krzyk mamy
wołającej na obiad. Z westchnieniem odłożył instrument na niezasłane łóżko
zajmujące połowę jego małego pokoju i poszedł do kuchni. Kobieta akurat
ściągała błękitny fartuch, by wsunąć go do szuflady pod zlewem, kiedy stanął
przed nią - wysoki chłopak, który prawie cały czas żartobliwie się uśmiechał,
zabawnie mrużąc szmaragdowe oczy.
- Siadaj, możemy jeść.
Posłusznie przysunął sobie krzesło spod ściany i chwycił
łyżkę.
- Co w szkole? - mama przyglądała mu się z zatroskaniem
graniczącym z natręctwem. Nie lubił tego, że nie ma do niego zaufania, że
szkoła jest zawsze numerem jeden, a miejsca na inne sprawy brak. Wiedział, że
jego myślenie jest egoistyczne, ale nie dostrzegał w mamie przyjaciela, którym
tak bardzo chciała być, tylko wroga czyhającego na każde potknięcie i chcącego
je wykorzystać.
- Oj, mamo - skrzywił się lekko. - Nudy. Jak zwykle.
Dostałem cztery z biologii.
- Gratuluję! A mówiłeś, że nic nie umiesz...
- Miałem szczęście - mruknął, zajmując się pomidorową. Nie
dodał, że gdyby nie pomoc Ani, na pewno dostałby jedynkę.
Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie stukaniem
sztućców o talerze.
- Jakie masz plany na wieczór?
- Idę do Zuzy za pół godziny - zerknął na zegar stojący na
kuchennym blacie i, nie wiadomo dlaczego, zaczerwienił się. Mama uśmiechnęła
się pod nosem.
- Grać, tak? - upewniła się i odsunęła krzesło od stołu.
Spojrzała na niego wyczekująco. Kiwnął głową w odpowiedzi.
- Potem pójdziemy do Roberta - wstał, zebrał naczynia i
włożył do zlewu. Zmarszczka przecięła czoło kobiety.
- Do Roberta? Przecież... - westchnęła i machnęła ręką.
Przemek wiedział, że sądziła, iż Robert ma na niego zły wpływ, ale... Nie był
już dzieckiem. Skapitulowała. - Tylko nie wróć zbyt późno.
Uśmiechnął się w odpowiedzi i zniknął za drzwiami swojego
pokoju, skąd za chwilę dało się słyszeć dźwięki gitary układające się w smutną,
melancholijną melodię.
Zuza w podskokach wbiegła do domu. Na twarzy wymalowaną
miała autentyczną radość, która lekko przestraszyła czytającą w salonie gazetę,
ubraną w szarą garsonkę kobietę. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że Zuza
wszystko bardzo mocno przeżywała. Za mocno. Jej emocje były jak huragan -
niespodziewane, nieokiełznane i zawsze tak samo autentyczne - raz piękne, a raz
wręcz tragiczne.
- Co się stało, Zuziu? - wlepiła w córkę pytające
spojrzenie.
- Och, mamo! - wykrzyknęła dziewczyna tonem podekscytowanego
dziecka stojącego przed choinką z prezentami. - Jest taka cudowna pogoda, dziś
piątek i wreszcie układa mi się w szkole!
- Uważaj! - krzyknęła kobieta, ale było za późno. Strącony
przez gestykulującą gwałtownie Zuzę szklany wazon spadł na podłogę, roztrzaskując
się na kilka ostrych odłamków. Woda zalała kafelki, a kwiaty zasypały stopy
dziewczyny.
- Przepraszam - bąknęła, rumieniąc się. Zrzuciła z ramienia
plecak wprost w kałużę i schyliła się, żeby posprzątać. - Straszna ze mnie
niezdara.
- Fakt - matka Zuzi skrzywiła się i odłożyła gazetę na
kremową kanapę. - We wtorek kubek, wczoraj talerzyk, a dziś ten wazon. Co się z
tobą dzieje? - stanęła nad córką i popatrzyła na bałagan z niesmakiem,
marszcząc brwi.
- Nic. Przepraszam - mruknęła dziewczyna, straciwszy na
moment dobry humor. Wiedziała, że ze swoją niezdarnością i chaotycznymi ruchami
jest ciągłym utrapieniem mamy, która ceniła sterylną czystość i porządek.
- Obiad na gazie - rzuciła kobieta cierpko. - Ja idę na
spacer, później jadę gdzieś z Szymonem. Zamknij dom i weź klucze, jak będziesz
gdzieś wychodzić.
- Jasne.
Trzasnęły drzwi. Zniknęła. Tylko ostry zapach perfum był
dowodem jej wcześniejszej obecności w kuchni i na korytarzu. Zuza westchnęła,
przeklinając w myślach swoją nieporadność. Jej ruchy stawały się delikatne i
pełne gracji tylko wtedy, gdy siadała do pianina. Uśmiechnęła się i położyła
pozbierane słoneczniki na stole. Myśl, że niedługo będzie mogła oderwać się od
rzeczywistości grając, stanowiła doskonałą pociechę. Odetchnęła głęboko. Jej
nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale wewnętrzna burza wyciszała się w
momencie uderzenia palców w klawisze. Białe-czarne, czarne-białe, tam nie było
miejsca na chaos.
Patrykiem targały nieznane mu wcześniej emocje, przerażając
go swoją siłą. Nigdy nie czuł czegoś podobnego w stosunku do Ani. Owszem,
zawsze była blisko, ale coś się zmieniło. Odczuwał wręcz narkotyczną potrzebę
bycia z nią, jakby się uzależnił. Od jej łagodnego uśmiechu, który czynił jej
twarz twarzą anioła, od spokojnych, błękitnych oczu, przejrzystych jak
poranne, czyste niebo, od wiecznie zimnych palców i łagodnego głosu. Bał się,
że nie potrafi nad tym zapanować, a jego emocje, stanowiące dla niego zagadkę,
mogą w każdej chwili wybuchnąć jak wulkan.
Drzwi skrzypnęły cicho przy otwieraniu, poruszyły się lekko
liście paprotki stojącej na komodzie w korytarzyku. O nogę Patryka otarła się
mała, ruda kotka, cicho mrucząc. Chłopak uśmiechnął się kątem ust i zrzucił z
ramion plecak przy swoim pokoju. W drzwiach kuchni stała drobna, siedmioletnia
dziewczynka,
- Jesteś już? - spytała Gabrysia, zadzierając głowę do góry,
by spojrzeć na brata.
Ten kiwnął na powitanie i podszedł do niej.
- Gdzie mama? - potargał jej czarne, rozpuszczone włosy.
- W przychodni, przecież wiesz - mała wywaliła na niego
język i oparła się o framugę. - Masz sobie odgrzać obiad, wywiesić pranie i
wymienić piasek w kuwecie. Bo Ruda się pogniewa - dodała konspiracyjnym
szeptem.
- Pomożesz mi, prawda? - rzucił, podchodząc do gazówki. - O,
gołąbki.
- Marzy ci się.
Patryk usłyszał w jej głosie nagłą niepewność, wahanie,
niespodziewaną zmianę nastroju. Przyglądała mu się.
- No, proszę cię... Ja muszę wyjść i się nie wyrobię -
odkręcił gaz i wyjął z szuflady łyżkę, by co jakiś czas zamieszać w garnku.
Nagle, gdy chmury zasłoniły ostre słońce, w kuchni zrobiło się trochę ciemniej.
- Weź mnie ze sobą - z głosu Gabrysi zniknęła hardość i
żartobliwy ton. Zostały zastąpione prośbą, przez którą przebijał się smutek.
- Chyba nie mogę - powoli pokręcił głową. - Nie będziesz
sama, niedługo wróci Daniel...
- No właśnie - powiedziała dziewczynka butnie. - Nie lubię z
nim być.
Patryk uniósł brwi, najbardziej zdziwiła go intuicja i
niezwykła przenikliwość siostry. Zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego.
- Dlaczego? - spytał łagodnie. Długo nie odpowiadała,
głęboko nad czymś rozmyślając.
- On cały czas chodzi zły na mamusię. Nie chce się ze mną
bawić ani mi pomóc, i cały czas albo nic nie mówi, albo krzyczy - zaczerpnęła
głęboko powietrza i zacisnęła w pięści małe rączki. Jej oczy wypełniły się
łzami, więc odwróciła głowę, by tego nie zauważył. Jednak pomimo tego, jej
postawa wyrażała więcej bezsilnego buntu niż smutku czy rozpaczy. Patryk stanął
przed siostrą i położył jej dłonie na ramionach. Wciąż nie chciała na niego
patrzeć, toteż delikatnie, acz stanowczo ujął jej podbródek i uniósł, by
musiała na niego spojrzeć.
- Wszystko będzie dobrze, Gabi - powiedział ciepło. -
Obiecuję.
Jej zamglone oczy wpatrywały się w niego nieufnie. Nagle
objęła go w pasie.
- Kocham cię - szepnęła cichutko.
Pogłaskał ją po głowie. W chwilach takich jak ta jeszcze
bardziej nienawidził swojego brata i kłótni, które wszczynał coraz częściej.
Zawsze dotyczyły one jednej osoby. Ojca. W takich momentach, gdy krzyki
mimowolnie wdzierały się do ich uszu, a wyrzuty (starszy brat Daniel) i
niedomówienia (mama) wisiały nad domem jak czarne chmury, Patryk chciał wziąć
Gabi i zniknąć, odejść od tego koszmaru jak najdalej. Mała odsunęła się od
niego gwałtownie, zabawnie marszcząc nos.
- Coś się przypala... - powiedziała powoli.
- Gołąbki! - wykrzyknął Patryk, zrywając się z miejsca.
Zupełnie zapomniał o swoim obiedzie, który w nieprzyjemny sposób syczał w
przypalonym garnku.
- Spaliłeś gołąbki - stwierdziła dziewczynka, obserwując
zmagania brata z gorącym naczyniem. - Głąbie! - dodała z błyskiem w oku.
- Kapuściany - zgodził się chłopak i stwierdził w myślach,
że śmiech siedmiolatki jest najwspanialszym prezentem na świecie i żeby go
usłyszeć, warto nawet szorować czarny garnek, zjeść przypalone gołąbki i
wietrzyć kuchnię wypełnioną dymem.