piątek, 12 kwietnia 2013

Portrety cz. I

Po powrocie do małego, jednorodzinnego domku Przemek zrzucił z ramion czarną marynarkę, stanowiącą część mundurka, i cisnął ją w kąt pokoju. Poluzował granatowo-bordowy krawat, z lekkim uśmiechem spoglądając na gitarę klasyczną opartą o ścianę za biurkiem. Chwycił ją, ale nim przeciągnął palcem po strunach, które aż kusiły, by ich dotknąć, jego uszu dobiegł krzyk mamy wołającej na obiad. Z westchnieniem odłożył instrument na niezasłane łóżko zajmujące połowę jego małego pokoju i poszedł do kuchni. Kobieta akurat ściągała błękitny fartuch, by wsunąć go do szuflady pod zlewem, kiedy stanął przed nią - wysoki chłopak, który prawie cały czas żartobliwie się uśmiechał, zabawnie mrużąc szmaragdowe oczy.
- Siadaj, możemy jeść.
Posłusznie przysunął sobie krzesło spod ściany i chwycił łyżkę.
- Co w szkole? - mama przyglądała mu się z zatroskaniem graniczącym z natręctwem. Nie lubił tego, że nie ma do niego zaufania, że szkoła jest zawsze numerem jeden, a miejsca na inne sprawy brak. Wiedział, że jego myślenie jest egoistyczne, ale nie dostrzegał w mamie przyjaciela, którym tak bardzo chciała być, tylko wroga czyhającego na każde potknięcie i chcącego je wykorzystać.
- Oj, mamo - skrzywił się lekko. - Nudy. Jak zwykle. Dostałem cztery z biologii.
- Gratuluję! A mówiłeś, że nic nie umiesz...
- Miałem szczęście - mruknął, zajmując się pomidorową. Nie dodał, że gdyby nie pomoc Ani, na pewno dostałby jedynkę.
Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie stukaniem sztućców o talerze.
- Jakie masz plany na wieczór?
- Idę do Zuzy za pół godziny - zerknął na zegar stojący na kuchennym blacie i, nie wiadomo dlaczego, zaczerwienił się. Mama uśmiechnęła się pod nosem.
- Grać, tak? - upewniła się i odsunęła krzesło od stołu. Spojrzała na niego wyczekująco. Kiwnął głową w odpowiedzi.
- Potem pójdziemy do Roberta - wstał, zebrał naczynia i włożył do zlewu. Zmarszczka przecięła czoło kobiety.
- Do Roberta? Przecież... - westchnęła i machnęła ręką. Przemek wiedział, że sądziła, iż Robert ma na niego zły wpływ, ale... Nie był już dzieckiem. Skapitulowała. - Tylko nie wróć zbyt późno.
Uśmiechnął się w odpowiedzi i zniknął za drzwiami swojego pokoju, skąd za chwilę dało się słyszeć dźwięki gitary układające się w smutną, melancholijną melodię.

Zuza w podskokach wbiegła do domu. Na twarzy wymalowaną miała autentyczną radość, która lekko przestraszyła czytającą w salonie gazetę, ubraną w szarą garsonkę kobietę. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że Zuza wszystko bardzo mocno przeżywała. Za mocno. Jej emocje były jak huragan - niespodziewane, nieokiełznane i zawsze tak samo autentyczne - raz piękne, a raz wręcz tragiczne.
- Co się stało, Zuziu? - wlepiła w córkę pytające spojrzenie.
- Och, mamo! - wykrzyknęła dziewczyna tonem podekscytowanego dziecka stojącego przed choinką z prezentami. - Jest taka cudowna pogoda, dziś piątek i wreszcie układa mi się w szkole!
- Uważaj! - krzyknęła kobieta, ale było za późno. Strącony przez gestykulującą gwałtownie Zuzę szklany wazon spadł na podłogę, roztrzaskując się na kilka ostrych odłamków. Woda zalała kafelki, a kwiaty zasypały stopy dziewczyny.
- Przepraszam - bąknęła, rumieniąc się. Zrzuciła z ramienia plecak wprost w kałużę i schyliła się, żeby posprzątać. - Straszna ze mnie niezdara.
- Fakt - matka Zuzi skrzywiła się i odłożyła gazetę na kremową kanapę. - We wtorek kubek, wczoraj talerzyk, a dziś ten wazon. Co się z tobą dzieje? - stanęła nad córką i popatrzyła na bałagan z niesmakiem, marszcząc brwi.
- Nic. Przepraszam - mruknęła dziewczyna, straciwszy na moment dobry humor. Wiedziała, że ze swoją niezdarnością i chaotycznymi ruchami jest ciągłym utrapieniem mamy, która ceniła sterylną czystość i porządek.
- Obiad na gazie - rzuciła kobieta cierpko. - Ja idę na spacer, później jadę gdzieś z Szymonem. Zamknij dom i weź klucze, jak będziesz gdzieś wychodzić.
- Jasne.
Trzasnęły drzwi. Zniknęła. Tylko ostry zapach perfum był dowodem jej wcześniejszej obecności w kuchni i na korytarzu. Zuza westchnęła, przeklinając w myślach swoją nieporadność. Jej ruchy stawały się delikatne i pełne gracji tylko wtedy, gdy siadała do pianina. Uśmiechnęła się i położyła pozbierane słoneczniki na stole. Myśl, że niedługo będzie mogła oderwać się od rzeczywistości grając, stanowiła doskonałą pociechę. Odetchnęła głęboko. Jej nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale wewnętrzna burza wyciszała się w momencie uderzenia palców w klawisze. Białe-czarne, czarne-białe, tam nie było miejsca na chaos.

Patrykiem targały nieznane mu wcześniej emocje, przerażając go swoją siłą. Nigdy nie czuł czegoś podobnego w stosunku do Ani. Owszem, zawsze była blisko, ale coś się zmieniło. Odczuwał wręcz narkotyczną potrzebę bycia z nią, jakby się uzależnił. Od jej łagodnego uśmiechu, który czynił jej twarz twarzą anioła, od spokojnych, błękitnych oczu, przejrzystych jak poranne, czyste niebo, od wiecznie zimnych palców i łagodnego głosu. Bał się, że nie potrafi nad tym zapanować, a jego emocje, stanowiące dla niego zagadkę, mogą w każdej chwili wybuchnąć jak wulkan.
Drzwi skrzypnęły cicho przy otwieraniu, poruszyły się lekko liście paprotki stojącej na komodzie w korytarzyku. O nogę Patryka otarła się mała, ruda kotka, cicho mrucząc. Chłopak uśmiechnął się kątem ust i zrzucił z ramion plecak przy swoim pokoju. W drzwiach kuchni stała drobna, siedmioletnia dziewczynka,
- Jesteś już? - spytała Gabrysia, zadzierając głowę do góry, by spojrzeć na brata.
Ten kiwnął na powitanie i podszedł do niej.
- Gdzie mama? - potargał jej czarne, rozpuszczone włosy.
- W przychodni, przecież wiesz - mała wywaliła na niego język i oparła się o framugę. - Masz sobie odgrzać obiad, wywiesić pranie i wymienić piasek w kuwecie. Bo Ruda się pogniewa - dodała konspiracyjnym szeptem.
- Pomożesz mi, prawda? - rzucił, podchodząc do gazówki. - O, gołąbki.
- Marzy ci się.
Patryk usłyszał w jej głosie nagłą niepewność, wahanie, niespodziewaną zmianę nastroju. Przyglądała mu się.
- No, proszę cię... Ja muszę wyjść i się nie wyrobię - odkręcił gaz i wyjął z szuflady łyżkę, by co jakiś czas zamieszać w garnku. Nagle, gdy chmury zasłoniły ostre słońce, w kuchni zrobiło się trochę ciemniej.
- Weź mnie ze sobą - z głosu Gabrysi zniknęła hardość i żartobliwy ton. Zostały zastąpione prośbą, przez którą przebijał się smutek.
- Chyba nie mogę - powoli pokręcił głową. - Nie będziesz sama, niedługo wróci Daniel...
- No właśnie - powiedziała dziewczynka butnie. - Nie lubię z nim być.
Patryk uniósł brwi, najbardziej zdziwiła go intuicja i niezwykła przenikliwość siostry. Zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego.
- Dlaczego? - spytał łagodnie. Długo nie odpowiadała, głęboko nad czymś rozmyślając.
- On cały czas chodzi zły na mamusię. Nie chce się ze mną bawić ani mi pomóc, i cały czas albo nic nie mówi, albo krzyczy - zaczerpnęła głęboko powietrza i zacisnęła w pięści małe rączki. Jej oczy wypełniły się łzami, więc odwróciła głowę, by tego nie zauważył. Jednak pomimo tego, jej postawa wyrażała więcej bezsilnego buntu niż smutku czy rozpaczy. Patryk stanął przed siostrą i położył jej dłonie na ramionach. Wciąż nie chciała na niego patrzeć, toteż delikatnie, acz stanowczo ujął jej podbródek i uniósł, by musiała na niego spojrzeć.
- Wszystko będzie dobrze, Gabi - powiedział ciepło. - Obiecuję.
Jej zamglone oczy wpatrywały się w niego nieufnie. Nagle objęła go w pasie.
- Kocham cię - szepnęła cichutko.
Pogłaskał ją po głowie. W chwilach takich jak ta jeszcze bardziej nienawidził swojego brata i kłótni, które wszczynał coraz częściej. Zawsze dotyczyły one jednej osoby. Ojca. W takich momentach, gdy krzyki mimowolnie wdzierały się do ich uszu, a wyrzuty (starszy brat Daniel) i niedomówienia (mama) wisiały nad domem jak czarne chmury, Patryk chciał wziąć Gabi i zniknąć, odejść od tego koszmaru jak najdalej. Mała odsunęła się od niego gwałtownie, zabawnie marszcząc nos.
- Coś się przypala... - powiedziała powoli.
- Gołąbki! - wykrzyknął Patryk, zrywając się z miejsca. Zupełnie zapomniał o swoim obiedzie, który w nieprzyjemny sposób syczał w przypalonym garnku.
- Spaliłeś gołąbki - stwierdziła dziewczynka, obserwując zmagania brata z gorącym naczyniem. - Głąbie! - dodała z błyskiem w oku.
- Kapuściany - zgodził się chłopak i stwierdził w myślach, że śmiech siedmiolatki jest najwspanialszym prezentem na świecie i żeby go usłyszeć, warto nawet szorować czarny garnek, zjeść przypalone gołąbki i wietrzyć kuchnię wypełnioną dymem.